Dokąd?
Pasjonującym, zajęciem może być dla nieco uważniejszego widza, obserwowanie kształtowania się nowego zespołu teatralnego, szczególnie jeśli ten występuje pod uznaną i zasłużoną firmą, obrosłą swoją własną tradycją. Pytanie, czy wyskoczy ponad poprzeczkę wzniesioną przez poprzedników, nie jest jedynym, które się nasuwa. Obecnie w Warszawie tzw. kulturalna publiczność z uwagą obserwuje poczynania nowej dyrekcji Zbigniewa Zapasiewicza w Teatrze Dramatycznym. Uwadze tej nie ma się co dziwić. Z jednej strony wybitny aktor, z drugiej teatr, który przez lata całe formował kanon współczesnego repertuaru rodzimego i zagranicznego, współtworząc nową klasykę. W dodatku nowa dyrekcja poczyna sobie dosyć energicznie. Po dwóch przedstawieniach u schyłku ubiegłego roku; wystawiono teraz serię złożoną z trzech premier. Materiału więc do rozważań nad poczynaniami Zapasiewicza, jako dyrektora, przybywa. Ciekawe, te trzy premiery prezentują trzy zupełnie odmienne propozycje teatralne. Warto je zatem bliżej określić.
Na pierwszy ogień poszły "Ptaki" Arystofanesa. Debiut reżyserski Pawła Pochwały. Postawmy sprawę jasno, jest to debiut znakomity. Dwudziestoośmioletni reżyser pokazał własny, bardzo wyrazisty - reżyserski - charakter pisma. Jego sukces polega w głównej mierze na tym, iż potrafił za pomocą współczesnych konwencji teatralnych adaptowanych do własnej wrażliwości i poczucia stylu, oddać wartości komediowe i mądrość starego tekstu. "Ptakami", tą komedią, potrafiono nieraz na naszych scenach widza nudzić. Pochwała zaś potrafił rozbawić, zmuszając jednocześnie do zastanowienia nad głębszymi prawdami, wypływającymi z krótkich dziejów republiki ptasiej. No i ten wyrafinowany a zarazem zabawny kształt teatralny, uzyskany dzięki również i wyobraźni scenograficznej Urszuli Kubicz, wykorzystującej umiejętnie konwencję współczesnych widowisk telewizyjnych dla dzieci, które tak chętnie oglądają i dorośli. I to poczucie humoru, umiejętne zaskakiwanie widza poszczególnymi rozwiązaniami. A także wyczucie głębszych właściwości koloru. Ważne jest również w tym przedstawieniu przekonanie, przez reżysera, do swojej wizji aktorów. Cały zespół gra wówczas jak jeden organizm. Umiejętnie wykorzystano muzykę, jak i urodę Brygidy Bziukiewicz. Tak prezentują się główne atuty tego błyskotliwego przedstawienia. Jest to zatem propozycja teatru reżyserskiego, ale harmonijnego, umiejętnie korzystającego z wszystkich tworzyw teatralnych i sprzęgającego w jedno osobowości artystyczne współtwórców.
Następna z kolei premiera, tym razem na dużej scenie, wywołuje pewne zakłopotanie. "Motel" Hugh Leonarda. Współczesna irlandzka farsa. Farsa na scenie Teatru Dramatycznego? O tempora, o mores - może się ktoś oburzyć. I będzie miał rację. Tym bardziej, że jest to farsa poczęta z poetyki farsy francuskiej, ale o ileż od niej głupsza, bez finezji oryginału. Humor polegający na mówieniu tzw. brzydkich wyrazów po kilka razy. Perypetie sprowadzone do poziomu bruku. Głównym rozwiązaniem fabularnym jest przycięcie suwaka w spodniach Marka Kondrata, grającego "gębę telewizyjną". Żałosna rozbieranka. Trochę kpin z hurrapatriotyzmu irlandzkiego i nowobogactwa umiejętnie wykorzystanych przez scenografów Xymenę Zaniewską i Mariusza Chwedczuka. Tych balonów głupoty przewalających się po scenie reżyser Jan Kulczyński nie mógł oczywiście opanować, nie potrafił też jako tako uładzić. Próbował postacie pokazać jako gotowe, wraz z pierwszym wejściem na scenę, karykatury. Aktorzy, przywykli do zupełnie innego repertuaru, wyraźnie źle się czuli, wypowiadając całe steki idiotyzmów. Nie potrafili nawet udawać, że się bawią tym co robią. To tylko dobrze o nich świadczy. "Motel" skojarzył mi się z inną "propozycją kulturalnego spędzenia czasu", którą przed kilkunastu laty obserwowałem, będąc w Kanadzie. W każdą sobotę w telewizji dawano tam wówczas transmisje z walk zawodowych zapaśników w wolnej amerykance. Ze sportem to nie miało nic wspólnego. Wyniki walk były z góry ukartowane. Zawodnicy przed walką, a także ich menedżerowie wymyślali przeciwnikom zajadle, występowali w strojach mających z góry przychylnie bądź wrogo nastrajać publiczność. I nie padali od wydawałoby się straszliwych ciosów, morderczych kopniaków, duszeń. Słowem była to propozycja kulturalna dla głupich, żerująca na najniższych instynktach.
Trzecia premiera, na Sali Prób. to "33 omdlenia" Antoniego Czechowa w reżyserii Tadeusza Pawłowicza, ze scenografią Teresy Działak. Przedstawienie zaczyna się od dyskusji o aktorstwie. I słusznie, stanowi bowiem propozycję teatru aktorskiego, wychodzącą od zapomnianych już źródeł dziewiętnastowiecznych. Jest to zupełnie odmienne podejście do teatru. Widowisko przypomina koncert. Aktor staje się wszechwładnym wirtuozem, którego popisowi wszystko jest podporządkowane. Nieważne jest właściwie co się gra ważne jak się gra. Tekst jest dobry wtedy, gdy daje aktorowi jak najwięcej możliwości zabłyśnięcia swoim kunsztem. Aktorstwo - gwiazdorstwo. Tymi wirtuozami teatru są Ewa Żukowska, Zbigniew Zapasiewicz i Andrzej Blumenfeld. Trzy etiudy, trzy odmienne wcielenia tego tercetu. Głównym ideałem, który artyści starają się osiągnąć, jest przemienność. Rzeczywiście to się im udaje. W pierwszej etiudzie Zapasiewicz jako schorowany konkurent, jest zmieniony nie do poznania, Wpisany bez reszty w dyspozycje Czechowowskiego tekstu. Andrzej Blumenfeld jako apoplektyczny tatuś - szlachciura. Żukowska - podstarzała panna hreczkosiejka. Ostre tempo, komediowe portrety dopracowane w każdym szczególe. Wyczyny trójcy rozbawiają widzów, wybuchających śmiechem. Ale Zapasiewicz w swojej pasji charakteryzowania postaci korzysta chwilami z dosyć tandetnych środków. Budzi śmiech, ale czasami płaci zbyt dużą cenę. Intonacja jak z radiowych czy telewizyjnych kabaretów. W drugiej etiudzie Zapasiewicz gra rolę odwrotną, nie safanduły, lecz zadzierżystego wierzyciela. Żukowska jest zwariowaną wdową. Blumenfeld przemienia się w dobrotliwego służącego. Tercet gra bezbłędnie. W trzeciej Zapasiewicz jest staruchem-skrybą. Blumenfeld dyrektorem banku. Żukowska nieustępliwą staruchą, uporem wywalczającą nie należące się jej pieniądze. W tych trzech etiudach ideał, aktorskiej przemienności został zrealizowany bez reszty, za każdym razem wywołując zaskoczenie u widza. Jest to zupełnie odmienne podejście do aktorstwa od praktykowanego dzisiaj, kiedy nawet wielu wybitnych aktorów gra właściwie ciągle tę samą rolę. Gra siebie. Czyżby to był skutek oddziaływania filmu na teatr? Żukowska. Zapasiewicz. Blumenfeld przypominają zamierzchłe czasy, kiedy umiejętność wcielania się w różne postaci była uważana za jeden z głównych walorów sztuki aktorskiej. "33 omdlenia", patrząc z tej perspektywy, są jakby esejem teatralnym, formułowanym za pomocą aktorskiego rzemiosła. Propozycja teatru aktorskiego, skłaniająca do zamyślenia nad losami tej sztuki.
Niedługo po obejrzeniu "Motelu" na tej samej dużej scenie Teatru Dramatycznego wystąpił, zaproszony przez Teatr Rzeczypospolitej. Wrocławski Teatr Pantomimy Henryka Tomaszewskiego z ostatnią 19 z kolei swoją premierą, choć sprzed dwóch lat. pt. "Akcja - Sen nocy letniej". Tomaszewski posiłkując się Szekspirowskim tworzywem, stworzył przejmujące widowisko; porażającą momentami swoją goryczą i prawdą refleksję na temat współczesności. Osadził szekspirowską akcję w uwarunkowaniach naszej epoki. W zalewie kultury masowej i w związanej z tym tandecie, triumfującej zarówno wśród artystów, jak i odbiorców. Paczącej nie tylko gusta estetyczne, ale i psychikę, niwelującej format człowieka. W dodatku jest to tandeta aktywna, prowadząca do zniszczenia wszelkiego autentyzmu zarówno w sztuce - ten krąg prezentuje szekspirowski świat Oberona, wstrząsający swoją bezsilnością Marek Oleksy - jak i w naturze. Został wykpiony świat ludzi związanych z masową kulturą - Spodek, człowiek-osioł, jest gwiazdorem, Puk jego menedżerem. Słowem, bardzo głęboka i znacząca wypowiedź Henryka Tomaszewskiego na temat czasów, w których żyjemy.
Jak to się wszystko zmienia. Na scenie Teatru Dramatycznego, formującego dawniej tzw. współczesną klasykę, aktorzy pokazują wyczyny przywodzące na pamięć co głupsze burleski z czasów filmu niemego. Mimowie natomiast, którzy wyszli w swojej tradycji z bud jarmarcznych, z cyrku, wymierzają na tejże scenie sprawiedliwość współczesnemu światu. Zmuszają widza do głębszego myślenia o człowieku. Wszystko się poodwracało jak w życiu.